Kariera panienki z pocztowego okienka. Urodziłam się w wielodzietnej rodzinie, w zapadłej wiosce nieopodal małego, prowincjonalnego miasteczka. Byłam brzydkim, zasmarkanym dzieckiem. Sukienki donaszałam po siostrach, buty często po braciach. W szkole byłam tą gorszą, wytykaną palcami przez dzieci. Nauczyciele darzyli mnie łaskawym współczuciem. Taka grzeczna, cichutka… Może nawet przygłupia. Ale przygłupia nie byłam. Tyle, że biedę i brzydotę bardziej widać. W starszych klasach podstawówki zamarzyłam dostać się do liceum w miasteczku. Projekt ten wzbudził uciechę wśród dzieciaków, sprowokował pukanie się w czoło wychowawcy oraz doskonałą obojętność rodziców. Prawdopodobnie nie wiedzieli w ogóle co jest grane. Tato przez wiosnę prawie nie trzeźwiał, mama borykała się z połogiem najmłodszego. A ja przysięgałam sobie, ze zrobię wszystko, aby wyrwać się ze wsi. Że choćbym miała sprzedać duszę diabłu, nigdy już nie będę biedna i brudna. Ku zdumieniu wszystkich i własnemu niedowierzaniu zdałam do liceum! Czteroletnią gehennę nauki przygłupa ze wsi opiszę gdzie indziej.
Chociaż byłam jedną z nielicznych uczennic uwielbiających “budę”. Było tu pięknie, pachnąco – prawie jak w niebie. W liceum zakochałam się w profesorce. Nie tyle w samej kobiecie, ile w tym, co ją otaczało. Była piękna. Do dziś nie umiem określić, ile miała lat. Mogła zarówno dobiegać pięćdziesiątki, jak i trzydziestki. Była taka piękna i jakaś… nieziemska. W dodatku miała męża dentystę. Też nieziemsko pięknego. Ten mąż przyjeżdżał często po nią pod szkołę. Wprawdzie tylko żółtym maluchem, lecz nie stanowiło to dla mnie większej różnicy.
Kariera panienki z pocztowego okienka
Czekał na nią wsparty o maskę samochodu, ona sfruwała po kilku wyszczerbionych stopniach, promienna i rozwianowłosa. On ją przytulał, całował, po czym wsiadali zwinnie (na ile pozwalały gabaryty pojazdu) i odjeżdżali… Ach! Żaden Harlequin nie opisał nigdy tam romantycznej sceny. Wtedy postanowiłam, że będę zdawać na romanistykę i zostanę profesorką tak jak ona. Nie byłam pewna czy moja strzecha szarych, sztywnych włosów przemieni się w jedwabiste loki “Francuzki”. A już zupełnie nie wiedziałam, skąd wezmę oszałamiającego dentystę, w dodatku z maluchem – ale na studia postanowiłam zdawać. Oczywiście znowu wszyscy pukali się w głowę.
Wszystkim wydawało się, że kariera panienki z pocztowego okienka powinna być dla mnie aż nazbyt satysfakcjonująca. “Francuzka” jak każda niemal piękna kobieta okazała wspaniałomyślność. Zaproponowała prywatną pomoc – oczywiście bez wynagrodzenia. Już na pierwszym spotkaniu zamurowało ją zupełnie, gdy w języku Moliera swobodnie podyskutowałyśmy na temat współczesnych impresjonistów. – Kto cię tyle nauczył, moja mała? – Pani – odpowiedziałam szeptem, zatapiając spojrzenie w jej szmaragdowych oczach. A było to guzik prawda!
Uczyłam się sama. Mają jako alternatywę powrót na wieś albo pozostanie w miasteczku, gdzie jedyny dentysta był już zajęty, aptekę prowadziła gruba baba, a nawet ksiądz był stary i poświęcał się wyłącznie modlitwie. Wolałam więc całą uwagę poświęcić nauce. Zwłaszcza że to lubiłam. pierwszy raz poczułam się kobietą na egzaminie wstępnym. Byłam inna. Innością tajemniczą, wzbudzającą ciekawość. Inaczej ubrana. W bardzo prostą, szarą suknię (prostota jej wynikała z faktu, że szyłam kreację samodzielnie, w dodatku ręcznie), z rozpuszczonymi, sięgającymi ramion włosami, które nieoczekiwanie okazały się autentycznie popielate.
Wieś czy miasto?
Po raz pierwszy poczułam, że nie jestem chuda, tylko smukła, a moje piersi i nogi zatrzymują spojrzenie mężczyzn. Nawet nie musiałam czekać na wynik egzaminów. Na zakończenie przemiłej, finezyjnej rozmowy przewodniczący komisji ukłonił się ze słowami: – Z takim wyczuciem języka i takimi błękitnymi oczami może pani jedynie obcować z Giraudonx w oryginale. Gratuluję. Może właśnie w tym momencie pojęłam, jaką potęgę stanowi połączenie urody z inteligencją.
Na szczęście, miałam na tyle dobrze w głowie, aby dość szybko stać się świadomą tego faktu i dobrze go wykorzystać. To był mój kapitał. Na drugim roku studiów poznałam Marcina. Poproszono mnie o uczestniczenie w roli tłumacza w jakimś spotkaniu. Pięćdziesięcioletni Marcin, sława polskiej chirurgii, konferował z przybyłymi do Polski Francuzami na temat zainstalowania w jego klinice jakiejś nowej aparatury. Śmiać mi się chciało na wspomnienie miasteczkowego stomatologa, który w porównaniu z Marcinem wyglądał jak pucybut z podrzędne-go hotelu. Marcin. Srebrnowłosy, wysportowany, z ciepłym uśmiechem w kącikach oczu. Z cudownymi, smukłymi palcami czarodziejskiego skrzypka.
Czy to dziwne, że smarkula zadurzyła się w jednej chwili bez pamięci? I czy to takie dziwne, że pięćdziesięcioletni mężczyzna, który porzucił dwie żony i dopiero co został szczęśliwie opuszczony przez trzecią, doznał prawdziwego wstrząsu pod wpływem urody i subtelności dwudziestolatki?! Mieliśmy wszystko! – On – pozycję, pieniądze, doświadczenie i niewątpliwy urok. Ja… ja miałam urodę, inteligencję i autentyczne dwadzieścia lat. W dodatku posiadałam też instynkt, aby pozwolić się zdobywać. Odrobinę, tylko tylko, aby poczuł się zwycięzcą.

Kariera panienki z pocztowego okienka
Kiedy odkrył, że byłam dziewicą, oszalał. Nie mówił, a modlił się do mnie, znosił prezenty, obrzucał kwiatami. Wymógł obietnicę, że zostanę jego żoną. Zgodziłam się oczywiście. Zachowałam jednak tyle przytomności umysłu. aby nie godzić się na ślub natychmiast. Nie zgodziłam się też z nim zamieszkać w pięknym pełnym antyków mieszkaniu strzeżonym przez wierną gosposię. Marcin wynajął dla mnie kawalerkę. Sam nie wiedział, jakim była dla mnie azylem. Tu mogłam dowolnie wspominać swoje bose i zasmarkane dzieciństwo, pławiąc się w wannie pełnej wonnych olejków. Na temat tego dzieciństwa Marcin zresztą nic nie wiedział, unikałam tego tematu. przeglądając się w lustrze, wiedziałam, że jestem piękniejsza nawet od “Francuzki”, a nawet ładniej pachnę.
Nie mówiąc już o tym, że lepiej znam język. Marcin zadbał o to, aby pokazać mi Paryż, Niceę, Lazurowe Wybrzeże. Lubiłam swoje ciało, ciężkie, długie włosy. Wiedziałam, jaki wyraz nadać oczom, aby płynęła z nich sama słodycz i błękit. Tyle tylko, że nawet przed sobą nie przyznawałam się do tego, iż objawy fizycznej miłości Marcina cokolwiek mnie męczą. Seks odprawiał zwykle jak jakieś uroczyste nabożeństwo. Więcej w tym było celebracji, niż zmysłów. Poddawałam się jednak wszystkiemu z należytym jaki oddaniem. Przy świecach, na kanapie wielkiej jak monumentalny ołtarz lub na futrzaku przed nią, który śmiało mógł służyć za stopień do tegoż ołtarza.
Cierpliwie znosiłam scałowywanie szampana z ledwie rozchylonej róży mojej płci. I mimo obrzydzenia, jakim napełniał mnie przerażająco realistyczny wibrator, z zamkniętymi oczami pozwalałam go sobie wciskać w nie zawsze chętnie rozchyloną szczelinę. Wtedy wspominałam jeden obraz zapamiętany ze wsi. Podpatrzyłam kiedyś, jak moja szesnastoletnia siostra objęciach z jej rówieśnikiem Darkiem turlała się z niewielkiego wzniesienia na łące. Potem wstawali, ona obejmowała ramionami pień brzozy, on zadzierał jej spódnicę i, trzymając w obu dłoniach duże, mięsiste pośladki, wnikał w nią szybko, dysząc jak zziajały pies.
Dobre kolacje ipiana w łazience
Marcin nigdy nie dyszał. Ja, jeśli w porę przywołałam obraz tej sceny, miałam krótki orgazm. stłumiony jęk dość szybko nauczyłam się udawać. Cóż, Marcin miał pięćdziesiąt lat. Kochał mnie. Ja jego oczywiście także. Bardziej jednak a pachnącą pianą w łazience, dobre kolacje i hiszpańskie buciki (innych moje delikatne stopy w ogóle nie tolerowały). Chwile rozkoszy, jakie mi serwował, nauczyłam się znosić. Zresztą nawet nie wiedziałam, że może być inaczej. Nie miałam żadnych doświadczeń. Trudno jest tęsknić za czymś, czego się nie zna.
Czasem nocą moje palce muskały lekko brodawki piersi, które natychmiast stawały “na baczność”, wędrowały wzdłuż brzucha, szarpały delikatnie wilgotniejące loczki łona i zanurzały się w pulsującym wnętrzu. Zasypiałam potem szczęśliwa i ufna. Wiedziałam, że Marcin to spokój, dobrobyt i bezpieczeństwo. On mnie osłoni przed wszystkim – głodem, brudem, wyzwiskami. Otoczy tylko tym, co miękkie, ciepłe i pachnące. Wszystko inne jest nieważne. Skończyłam studia. W czerwcu obroniłam pracę. Od października miałam objąć asystenturę na uczelni.
Na 15 sierpnia wyznaczyliśmy datę ślubu. Niestety, w lipcu Marcin musiał pozostać w klinice. Lato spędzaliśmy więc w mieście. Lubię miasto latem. Ciszę parków, przytulność bibliotek. Wieczorami chodziliśmy na korty. Pewnego piątku, gdy pogoda zrobiła się wyjątkowo skwarna, Marcin zaproponował wypad nad jezioro. Dla pana profesora jakoś zawsze znajdowano apartament, choćby go nawet nie zdążył zamówić wcześniej. Wszędzie miał wdzięcznych pacjentów, wszędzie witany był z entuzjazmem. Gdy do tego można mu było jeszcze pogratulować tak uroczej narzeczonej!
Lato w mieście
Był środek lipca. Rozleniwiona słońcem drzemałam na miękko wyścielonym leżaku. Marcin przycupnął u moich nóg i delikatnie wodząc palcem po wypielęgnowanych stopach szeptał: – Biedne maleństwo… w takim tłumie… nad takim bajorkiem… moje biedactwo. Ale jeszcze trochę. Już po 20-tym sierpnia będziemy na Costa Brawa. Tam jest cudownie! Słońce… Morze… Nieskończoność… W tym miejscu jego zdania zerwałam się gwałtownie. Na moje rozgrzane ciało spadły zimne krople wody. Kilka centymetrów od leżaka energicznie z niej się otrzepywał ON. – Och! – jęknęłam.
– Przepraszam – śmiał się i wytrzepywał dalej wodę z długich, ciemnych włosów. Miał minę. szczeniaka uradowanego zabawą z kapciem. – Jeszcze raz bardzo przepraszam… – Ależ nic nie szkodzi. Już dawno powinniśmy wejść do wody – umiał znaleźć się Marcin. – Chodź staruszko, popływamy – rzucił się biegiem w stronę jeziora, ciągnąc mnie za rękę. Na krótkich dystansach biegnie pięknie, elastycznymi krokami. Po dwudziestu metrach dostaje zadyszki. Cóż – pięćdziesiąt cztery lata, ciężka, stresująca praca…

– Ostrożnie, pani jest rozgrzana… wstrząs termiczny! – Piotr dogonił nas trzema susami. – Wiem, wiem, jestem lekarzem – powiedział od niechcenia Marcin. – A ja ratownikiem. – No to świetnie! Płyniemy do czerwonej bojki! Wiedziałam, że na basenie Marcin jest znakomity. Ale to było jezioro. Piotr mógł mieć 23-25 lat. Nie mogłam dopuścić do konfrontacji. – Nie chcę wchodzić do wody! Nie teraz. Zostań ze mną tu na brzegu… proszę.
Kariera panienki z pocztowego okienka
– No, już dobrze, Martuniu, już dobrze. Nigdzie nie płynę, głuptasku. Muszę zresztą zadzwonić do kliniki. Zostań chwilę tu na brzegu -zgoda? Kiedy tylko oddalił się otulony szlafrokiem, zanurzyłam się śmiało, płynąc w stronę kołyszącej się czerwonej boi. Płynął kilka metrów dalej. Dopłynęliśmy prawie jednocześnie i, obejmując ramionami blaszany pływak, patrzyliśmy na siebie. Patrzyliśmy do bólu. – Wracajmy. Twój ojciec może się niepokoić -powiedział nienaturalnie lekko. – To nie jest mój ojciec – wyszeptałam. – Przecież wiem. Masz mnie za idiotę?! Odpłynął szybko pięknym, długim kraulem. Spokojnie dopłynęłam do brzegu. Gdy wrócił Marcin, znów drzemałam na leżaku, a kostium był prawie suchy. Wieczorem spotkaliśmy się na dancingu. Przetańczyliśmy z Marcinem najnowszy szybki przebój. Marcin lubi popisywać się na parkiecie. Na szczęście ma doskonałą sylwetkę, świetne wyczucie rytmu i nie wygląda śmiesznie.
Zagrali coś wolnego i nad naszym stolikiem pochylił się Piotr. – Czy pozwoli pan zatańczyć z panią? Chciałem jeszcze raz przeprosić za tę niefortunną kąpiel… – Oczywiście! Jeśli tylko masz ochotę, kochanie. Ja tymczasem spróbuję szczęścia u tej ślicznej brunetki. Nie będziesz zazdrosna? – eleganckim gestem położył moją rękę na dłoni Piotra. Tańczyliśmy wolno, sztywno, oddaleni od siebie. Kilka kroków dalej Marcin czarował gruchającą brunetkę. Mnie wszystko bolało. Bolał przyspieszony oddech Piotra, pachnący miętową pastą. Bolała jego ręka leciutko przez bluzeczkę dotykająca pleców. Bolał mnie jego wzrok, chociaż oczy miał przymknięte. I zaciśnięte szczęki. Zwierzęco pragnęłam, abyśmy byli sami. Aby mnie rozebrał i nagą przytulił do siebie. O wszystkim, co mogło być dalej, bałam się myśleć. (cdn) EWA S. Seksrety 11/1996
Komentarze
Prześlij komentarz