Zanim wykonasz zamężny krok. Jak by na to nie patrzeć, w życiu mi się powiodło. Z chudej, zastraszonej, wiejskiej Marty przepoczwarzyłam się w asystentkę uniwersytetu. Ponadto utrzymankę sławnego lekarza. Subtelną, wypielęgnowaną, piękną. Chociaż nie do końca tak z tą utrzymanką. Była to moja wola i wybór. Już po pierwszej wspólnej nocy zafascynowany Marcin zadeklarował małżeństwo. Był akurat wolny. Nic dziwnego, że zakochał się w ślicznej, bystrej, dwudziestoletniej dziewczynie, w dodatku absolutnie niewinnej. Ja też uległam fascynacji. Światowej sławy profesor – obyty, szarmancki, bogaty. Na dodatek piekielnie przystojny. Zapewniał urok komfortu, bezpieczeństwo. Już nawet w sennych koszmarach nie wracał obraz małej, brudnej, wyśmiewanej Marty. Przy boku Marcina życie było miękkie jak atłas i wygodne jak luksusowy samochód.
Datę ślubu wyznaczyliśmy na piętnastego sierpnia, w kilka miesięcy po obronie mojej pracy magisterskiej. I pewnie od tego dnia stałabym się nobliwą i piękną żoną profesora starszego ode mnie o ponad trzydzieści lat. Może nawet byłabym szczęśliwa. Człowiek wie o szczęściu tylko tyle, na ile był nieszczęśliwy.
Zanim wykonasz zamężny krok
Zostałabym więc żoną profesora, gdyby nie przypadkowy wypad na Mazury. Lipcowe upały, Marcin zapracowany. Wygospodarował jednak wolną sobotę i wyskoczyliśmy nad jezioro.
Piotr. Pierwsza konfrontacja nad brzegiem wody. Pierwszy bolesny skurcz serca. Piotr. Dwadzieścia parę lat, pewność młodości. Mocne nogi, muskularne ramiona i zapach samca. Marcin – subtelny, ironiczny, przystojny, ciągle jeszcze młody. Błyskawicznie zrozumiałam to małe słowo JESZCZE.
Piotr. Zaiskrzyło. Marcin był moim jedynym mężczyzną. Kochał mnie, był czuły, troskliwy. Był też wspaniałym, wyrafinowanym kochankiem. Może nawet zbyt wyrafinowanym jak na moje dwudziestoletnie potrzeby. Marcin istniał jak coś oczywistego – jak powietrze, ciepło… Ale zanim jeszcze Piotr mnie dotknął, czułam sprężystość jego skóry, szmer przyspieszonego oddechu, zapach młodego potu.

Wieczorem na dancingu przetańczyliśmy tylko jeden, jedyny taniec, odsunięci od siebie i sztywni. A ja czułam na swoich piersiach, brzuchu, pośladkach jego dłonie i zaciskałam zęby, żeby nie krzyczeć. Nie zerwać z siebie sukienki i nie przywrzeć do niego nagim ciałem. Zatańczyliśmy tylko jeden raz, a potem musiało być tak, jakby się nic nie stało. Jakbyśmy nie mieli po dwadzieścia lat… Nic!… nic… nic…
Niedzielne przedpołudnie upłynęło na błogim lenistwie. Trochę pływaliśmy, trochę wylegiwaliśmy się na leżakach. Marcin czytał gazety. Od czasu do czasu gładził dłonią moje złotawe udo delikatnie jak koneser. I właściciel.
Nudny dzień
Piotr siedział na swym ratowniczym pomoście, pływał pięknym, miękkim kraulem. Nie zwracał na nas uwagi. Tylko ja wiedziałam, ile pogardy jest w tej obojętności.
Po obiedzie Marcin wpadł na genialny pomysł: – Wiesz, Martuniu, szkoda, żebyś w takie upały siedziała w mieście. Zostań nad jeziorem,
Czułam na swoich piersiach, brzuchu, pośladkach jego dłonie zaciskałam zęby, żeby nie krzyczeć. Przyjadę po ciebie w sobotę. Opalisz się… Będzie ci ślicznie w ślubnej sukni z delikatną opalenizną.
– Właściwie… Jak chcesz… Nie mam specjalnie ochoty… Ale jeśli tak uważasz… – zgodziłam się łaskawie. Udało mi się nie krzyczeć z radości. O Boże! Będę sama z Piotrem! Z Piotrem…
Poniedziałkowy ranek wstał pochmurny, szary i zamglony. Ledwie majaczyły zarośla jeziora. Obudziłam się o piątej, odmawiając na intencję pogody wszystkie zapamiętane z dzieciństwa modlitwy. Jeśli zacznie padać, Piotra nad jeziorem nie będzie! Święty Antoni… Nie! To jest święty od zgub!… Święty Franciszku! Kochany święty Franciszku, najsympatyczniejszy ze wszystkich świętych! Najbardziej ludzki – błagam!
O dziewiątej rozproszyła się szarość, opadły mgły i wytoczyło się słońce tak czyste i słoneczne, jakie wymodlić można jedynie u najbardziej wyrozumiałego świętego. Zbiegłam na pustą plażę. Poczułam zmysłową przyjemność, zanużając się w chłodnej wodzie. Popłynęłam. Po kilkunastu metrach poczułam, że płynie za mną.
– Dopłyniesz do wysepki? – Oczywiście, że dopłynę – czułam, że przepłynięcie kanału La Manche nie stanowiłoby dla mnie najmniejszego problemu. Gdyby sobie zażyczył, z pewnością wzbiłabym się do góry i pofrunęła. Wyciągnęliśmy się na piasku. Przyspieszone oddechy, milczenie.
Zanim wykonasz zamężny krok
– Zostawił cię samą bez goryli?
– Przestań! To wspaniały człowiek. Jedyny, którego kocham. Nie rozumiesz?
– Może nawet rozumiem. Tylko to takie beznadziejnie smutne, że tym jedynym człowiekiem jest właśnie on.
– Dlaczego? Marcin jest wspaniały!
– Oczywiście, że wspaniały. Jednak wielka szkoda, że nie miałaś szczęścia poznać wspaniałego chłopaka w twoim wieku. I że nie macie szans osiągnąć wspólnej wspaniałości za jakieś 20-30 lat…
– Przestań! To nie jest tak!
– Dokładnie tak! Może szkoda, że ci to mówię, żyłabyś jeszcze jakiś czas złudzeniami – przewrócił się na brzuch. Podpełzł do mnie, otrzepał piasek z mojego ramienia i patrząc w oczy zsunął elastyczne ramiączko stanika. Przesunął suchymi wargami wzdłuż ręki i wtulił je we wnętrze dłoni. Zerwałam się i pobiegłam do wody. Płynął kilka metrów dalej. Do brzegu dopłynęliśmy milcząc.
Pobiegałam do swego pokoju i zakopałam się w rozrzuconej pościeli. Płakałam długo, tak jak kiedyś w dzieciństwie, gdy ojciec utopił mojego ukrytego w sianie kociaka. Usnęłam, obudziłam się, znów płakałam, znowu usnęłam. Wieczorem zadzwonił Marcin.
– Marcin?! Nie chcę tu być! Zabierz mnie stąd natychmiast!
– Co się stało? Chora jesteś? – Marcin był zaniepokojony.
Uciec, ale dokąd?
– Jestem zdrowa! Ale zabierz mnie… Tu jest obrzydliwie… Nie mogę tu być. Zabierz – pierwszy raz w życiu popadłam w histerię.
– Malutka… Nie szalej. Wyjdź na powietrze, popływaj…
– Przyjedź. proszę..,
– No dobrze. ale teraz nie mogę się wyrwać, czekamy na przeszczep, muszę być pod telefonem. Mój biedny głuptasku… Przyjadę koło środy, czwartku. Wytrzymasz?
– Wytrzymam – szepnęłam przez zaciśnięte zęby. – Kocham cię.
– Kocham cię Marto.
Zapadł późny lipcowy zmrok. Nie miałam siły ani płakać, ani rozmyślać. Leżałam zwinięta w kłębek. Czekałam. Jeśli nie przyjdzie…
Przyszedł po jedenastej. Bez pukania uchylił otwarte drzwi. Podszedł do łóżka i podał mi rękę. Wstałam. Patrzyliśmy na siebie z odległości wyciągniętych rąk i splecionych dłoni. Przywarłam do niego pierwsza. Drżącymi palcami mocowałam się niezręcznie z guzikami koszuli. Policzek
przytuliłam do nagiej piersi. Wolno, aż do bólu, powoli, zsuwał z moich ramion sukienkę. Wolniutko przesuwał ustami wzdłuż szyi. Zanurzył ręce we włosach, odsunął od siebie. Patrzył.
Zanim wykonasz zamężny krok
Nigdy przed nikim nie stałam taka naga i bezbronna. Pchnął mnie na łóżko. W ciągu kilku sekund zrzucił z siebie ubranie. Bez żadnych
pieszczot, bez najmniejszej gry wstępnej, nawet bez pocałunku wdarł się we mnie głęboko. Początkowo nie czułam nic. Potem usłyszałam swój
skowyt. Rozkosz przyszła nagle jak błyskawica.
A potem wtulił mnie w siebie i kołysał. Tym kołysaniem uspokoił. Uciszył oszalałe serce, cudownie obolałe wnętrze. Dopiero gdy wracało czucie i świadomość, zaczął całować, kosztować językiem i wargami, zlizywać kropelki potu, płynące po policzkach łzy.
Moje dłonie odzyskały wrażliwość, powędrowały wzdłuż muskularnych pleców, twardych pośladków, zatrzymały się na pofałdowanych, welurowych jądrach, cofnęły. Lecz wróciły za moment do pulsującego, wyprężonego korzenia. Pierwszy raz miałam obok siebie ciało młodego chłopca. Doskonałe. Zwarte, giętkie, prężne, pachnące potem i korzennym zapachem spermy. Wrażliwe na najlżejsze muśnięcie. Chłonęłam ten cudowny zapach, językiem smakowałam skórę wklęsłęgo brzucha, zanurzyłam twarz w wilgotnych kędzierzawych włosach podbrzusza. Polizałam napiętą żołądź. Podał mi ręce i usadowił na swym korzeniu. Gładził rękami biodra, tulił piersi. Znowu zaczął kołysać. Innym już kołysaniem. To ja byłam brutalna, zachłanna. Chciałam mieć go w sobie głębiej i głębiej. Szybciej i mocniej. Nie! Wolniej! Wolniej… Żeby to się nigdy nie skończyło. I znowu zachłyśnięcie. Błysk i odlot…
Jaka jest kobieta?
– Jesteś taka… jakbyś kochała się po raz pierwszy – wyszeptał.
– Bo tak chyba jest – odszepnęłam. Co on mógł wiedzieć o ceremoniach przy świecach, szampanie spływającym po rozwartej muszelce i
wibratorze. Wtedy przytuliłam się do niego i bezładnymi zdaniami opowiedziałam o wsi, stale pijanym ojcu, całym swym biednym, żałosnym
dzieciństwie. Mówiłam bezładnie, ale pojął wszystko.
– Marto, ja rozumiem, teraz wszystko rozumiem… Wiesz, przyszedłem, żeby się z tobą przespać, a potem nawymyślać od dziwek. Takich, co sprzedają się starym prykom. Obojętnie za co. Ale teraz… Marto, ty nie możesz za niego wyjść!
– Muszę!
– Dlaczego?! Wiesz co? Pomyślisz, że zwariowałem, ale jeśli już koniecznie musisz wyjść za mąż, ożenię się z tobą. Nawet piętnastego.
– Naprawdę oszalałeś. To niemożliwe. Prawie się nie znamy!
Zanim wykonasz zamężny krok
– Będziemy mieli dużo czasu, aby się poznać. Co chcesz wiedzieć? Jestem porządnym chłopakiem, nie piję, nie palę, skończyłem AWF. Pracuję w liceum w małym miasteczku. Mam swój pokoik. Zmieścimy się. Będę dobrym mężem. Zobaczysz!
– Nie damy sobie rady!
– Z księżyca spadłaś?! Dlaczego?! Będziemy oboje pracować. Nie ma nauczycieli języków, mój dyrektor przyjmie cię z pocałowaniem ręki. Dlaczego mielibyśmy sobie nie dać rady?
– Nie mogę zostawić Marcina!
– Nie możesz?! Nawet powinnaś! Zrobilibyście sobie krzywdę. On jeszcze teraz ma szanse na związek z jakąś samotną panią w jego wieku. Za
dwadzieścia lat… Za dwadzieścia lat nie będzie miał już żadnych szans. Znienawidzicie się. On ciebie za to, że jeszcze jesteś młoda. Ty jego – bo będzie już starcem…
– Piotr… My teraz jesteśmy sobą zafascynowani. To nawet nie jest miłość!
Każdy ma szanse
– Ale mamy przynajmniej szansę, żeby się pokochać. Wy – nie macie żadnej. Możecie się tylko znienawidzieć.
– Piotr… Dałabym wszystko za to, aby to, co mówisz, było prawdą!
– Jest prawdą! Liceum istnieje. Jest gdzie spać. Na resztę zapracujemy. Wiesz, jak tam jest wspaniale?! Prawie sami młodzi! Boże! Co my tam
nieraz wyprawiamy! A jakie dzieciaki świetne! Zobaczysz, w profesorce od francuskiego wszyscy będą się kochali! j- Ale my…
– I tak przecież kiedyś musiałbym się ożenić. Za rok, dwa czy teraz – co za różnica?
– Ale nie musisz żenić się właśnie ze mną…
– Pewnie, że nie muszę. Zaryzykuję! A ty?
Porannym pociągiem pojechałam do domu.Spakowałam tylko najpotrzebniejsze ciuszki. Zostawiłam wszystkie wartościowe rzeczy, biżuterię, kluczyki od niedawno sprezentowanego malucha. Nawet kosmetyki. napisałam: “Skrzywdziliśmy się oboje, oboje sobie wybaczmy. Dobrze, że zrozumiałam to teraz, a nie za dwadzieścia lat. Teraz jeszcze
na pewno uda Ci się osiągnąć spokój i szczęście. Życzę Ci tego z całego serca.
Marta
List i klucze od kawalerki zostawiłam u gosposi.”
EWA SARAN. Seksrety 12/1996
Komentarze
Prześlij komentarz