Seks za kratami internatu. Dziedziniec był brukowany granitową kostką Ponurość i brzydotę miejsca wynagradzał jasny budynek znajdujący się naprzeciwko naszego bloku. Właściwie nie tyle architektura, niczym nieróżniącą go od innych budowli z okresu socrealizmu, lecz jego lokatorki. Ponad dwieście młodych dziewcząt zajmowało trzy piętra „babskiego” pałacyku. Ich głośne rozmowy, śmiechy i piski przerywały monotonię kolejnych dni, tygodni, miesięcy.

Małolaty z naszego piętra porozumiewały się z nimi językiem migowym, którego nauczyły się w tempie błyskawicznym. Fruwały w powietrzu słowa: Jak masz na imię? Skąd jesteś? Jesteś piękna i kocham cię!
Dziewczęta chętnie nawiązywały kontakty z młodymi byczkami, a kiedy mrok otulał ten specyficzny zakątek świata, następowały przedstawienia godne teatrzyku groteski. W cienkich, nocnych koszulkach, lub bez, pokazywały się w dużych oświetlonych oknach ku uciesze chłopięcej widowni. Podziwialiśmy z daleka kształtne sylwetki. Dziewczęta nie traciły czasu, puszczały muzykę i rozpoczynał się szaleńczy popis.
Sześć ciężko dyszących postaci patrzyło rozszerzonymi oczyma na wypinane tyłeczki i trzęsące się, słodkie cycki. Po chwili starszy dawał rozkaz: — No to, chłopaki, do roboty!
Rosło sześć dębów. Potężniały w oczach, a każdy inny. Duże i mniejsze, ładne i brzydkie lub po prostu śmieszne. Dłonie łapczywie obejmowały korony owych dębczaków. Najpierw krążyły delikatnie wokół pni, by po chwili przejść w szybki rytm góra—dół, dół—góra. — No, który pierwszy?

Seks za kratami internatu dawnego
Brak odpowiedzi, tylko coraz głębsze sapanie w dusznym powietrzu małego pokoiku. A później buchnęło. Jeden po drugim chłopcy wydawali jęki i oddawali naturze to, co tak męczyło w bezsenne noce. Niebieska, olejno malowana ściana pod małym okienkiem zaczynała spływać mleczną strugą. Płodna praca młodych jąder łączyła się, by wspólnie sięgnąć kamiennej posadzki.
Piotrek i Anatol, repatriant z Syberii, jako wielcy przyjaciele onanizowali się wzajemnie, osiągając wyższe stopnie wtajemniczenia. Starszy urządzał czasami zawody: Kto najszybciej? Kto najdalej? Pewnego dnia powiedział: — Dzisiaj pokażę wam białego konia!
Miał wielkiego kutasa dojrzałego mężczyzny. Grube żyły jak winorośl oplatały jego potężną tykę. Zaczął szybko poruszać ręką, palcami od czasu do czasu uciskając czerwoną czapę żołędzi. Naraz wydał okrzyk, lecz ani trochę lawy nie wypłynęło z krateru jego wulkanu. Oniemieliśmy ze zdumienia.
— To jest właśnie biały koń! Popatrzyliśmy pokornie jak mistrz demonstrował kolejne fazy biegu rumaka o jasnej maści. Góra—dół, dół—góra — ucisk czerwonego kapturka i od nowa.

Nowe doświadczenia są ciekawe
— Gdy już będziecie się mieli spuszczać, to uważać, mocno ścisnąć łeb i żyłę koło miecha! Próbowaliśmy nieudolnie. Nowe doświadczenie, aczkolwiek ciekawe, nie dawało specjalnej przyjemności. Sperma uciekała gdzieś w głąb brzucha, a cewka trochę piekła.
A nasz najprzystojniejszy współlokator Jasio? Ten mało uczestniczył w naszych niewinnych zajęciach. Przystojny chłopiec o kędzierzawej czuprynie był wyróżniany przez zgredów z wyższego piętra. Wywoływano go czasami do robienia porządków na korytarzu. Wracał do celi z wypiekami na swojej pięknej gębie. Przynosił różne różności: kiełbasę, smalec, dżem i — nade wszystko — ciężką walutę: paki papierosów. Później dopiero dowiedzieliśmy się od lokatorów z góry: Wasz Jasio ma fajny, ale powoli zaczyna gubić kartofle… Jeść mu dawać osobno. Ręcznika pilnować. Tak trzeba!
Myślicie może: okropność! Ale to szkoła życia, małe piekiełko na ziemi. Łączyła wspólnota losu, projekty na „potem”, Były opowieści o dziewczynach. Prawdziwe i wymyślone. Sny o wielkich piersiach kobiet, wypiętych zadach, gdy zmywają podłogi.
Sterczące nocą namioty na każdej koi, kilkakrotne onanizowanie się, aby wreszcie uspokoić rozgrzaną głowę i ciągle wierzgającego biegusa. Wyłapywanie spermy dołem koszuli, by nie pobrudzić pościeli. Koszula cała w plamach i sztywna jak nakrochmalona spódnica wiejskiej dziewoi. Ale dziewczyny nie były gorsze. Machały do nas suchą kiełbasą, ogórkiem lub grubszym korzeniem marchwi. Były pomysłowe — uszyły zgrabnymi paluszkami woreczek, który wypełniały kaszą.

Dyszeliśmy do siebie, dalecy i bliscy, uprawiając gorliwie swoje ogródki. Umawiano się na spotkania „po”. Ale mało ich doszło do skutku. Kto nie przeżył, ten nie wie…
Seks za kratami internatu. ANDRZEJ SULIGA
Komentarze
Prześlij komentarz